Trzeci raz o Przytocznie…Wielkanoc i nie tylko…

Wstęp.

Nie sądzę abym kiedykolwiek miał dosyć, mówiąc kolokwialnie czytania tych czy tym podobnych opowieści. Odkrywania coraz nowszych historii – choć przecież zdarzyły się wiele dziesiątek lat temu. Dlaczego? Odpowiedź zapewne wyda się trywialna ale i tak warto to powiedzieć: nie ma i nie będzie tego czasu, który minął, nie ma i nie będzie wielu „opowiedzianych” tu ludzi, panta rhei…

Zapraszam na kolejną opowieść Pani Krystyny. Jak zapamiętała czas Wielkiej Nocy w Przytocznie oraz inne wydarzenia, których świadkiem była?

Natomiast Wielkanoc w Przytocznie pozostawiła w mojej pamięci wzory kolorowych pisanek, grube pajdy puszystej baby i słodycz cieniutkich plasterków sękacza, ale przede wszystkim emocje wielkiego leja w drugi dzień świąt. Śmiechy, gonitwy, piski dziewcząt oblewanych kubłami zimnej wody, moczonych w stawie lub pod studnią. Długim korytarzem domu płynęły mokre strugi, aż zdenerwowana pani Maria mówiła swoje stanowcze „dość tego dobrego” i uczestnicy zabawy pierzchali w popłochu. Kończyły się Święta Wielkanocne, nadchodziła wiosna, a nią inne atrakcje. Pamiętam jeden jedyny raz podczas wojny, kiedy wszystkie pięć sióstr Kuszllówien dostało takie same nowe sukienki. Były różowe, z krótkim rękawkiem i dekoltem „w karo”. Jak pięknie w nich wyglądały, jakże im zazdrościłam! Ale i ja doczekałam pięknego krakowskiego stroju – uszytego nocami po kryjomu (żeby była niespodzianka) przez mamę i panią Marysię. Jeszcze tego samego dnia skąpałam się w nim w stawie, mimo że zabronione było się do niego zbliżać. Wybaczono mi tylko z powodu imienin, na które strój był prezentem. Odtąd z bezpiecznej odległości obserwowałam jesienne połowy, kiedy spuszczano wodę, i rybacy, a z nimi Antek, gołymi rękami wyciągali z błotnistego dna wielkie karpie. Podziwiałam dzielność Antka, gdy zanurzony po pas w brązowej mazi, trzymał w objęciach wielką rybę, która szamotała się, próbując czmychnąć.

Wiele mniej lub bardziej przyjemnych przytockich szczegółów utkwiło w mojej pamięci tylko fragmentarycznie. Zapamiętałam na przykład jak kucharka Wrzosowa – ku mojemu zgorszeniu – przedrzeźniała westchnienia pani Marii „O, Boże, bożycku”, dodając: „bodaj to przy cycku”. Albo jak przekleństwa pana Kazika, żeby „przyszli wreszcie ci bolszewicy” i zabrali sobie wszystkie jego kłopoty, woźnica Teodor komentował z politowaniem: „ale ten dziedzic głupi, ale głupi, chce, żeby bolszewicy tu przyszli!” Oboje państwo Kuszllowie byli gościnni, opiekuńczy i pomocni każdemu, kto był w potrzebie. A takich podczas wojny było wielu. Prześladowani czy głodni znajdowali w ich domu jadło i schronienie. Pamiętam, jak przedłużano stół w pokoju jadalnym, by pomieścić wszystkich domowników. A byli wśród nich uciekinierzy z Warszawy i Krakowa, np. adwokat Piechowicz z żoną i synem Jędrkiem, prof. Bartel z żoną, Jurek Łępicki, przyjaciel Andrzeja, przyjechał z Warszawy jak i Staszek Kłopotowski, narzeczony Basi, który wkrótce zginął w partyzantce. Trzynastoletnia Halszka Englertówna przybyła ze Śląska. W walizce przywiozła całą wyprawę, którą pokazywała mi z dumą, a ja oglądałam z podziwem. I wielu, wielu innych było przez Przytoczno przygarniętych, karmionych i pocieszanych. Zresztą nie byli to tylko przybysze z daleka. Państwo Kuszllowie, wychowani na ideach polskiego pozytywizmu i niepodległej II Rzeczpospolitej, wierzyli w postęp społeczny, mieli bardzo życzliwy stosunek do ludzi ze wsi i dbali  o ich potrzeby. Pani Maria chodziła do kobiet w połogu. Podczas wojny zorganizowała ośrodek zdrowia, do którego sprowadziła lekarza i pielęgniarki. Kiedy po zbadaniu całej przytockiej młodzieży doktor Snarski stwierdził niedożywienie, dla starszych z niej pani Maria zorganizowała pożywne drugie śniadania. Ja w ramach dożywiania dostałam kurę,  która codziennie znosiła mi jajko na mój ulubiony, słodki kogel-mogel. Kręceniem mojego przysmaku zajmowali się wszyscy domownicy po kolei. Nawet pan Kazimierz kręcił, a ja liczyłam do stu, myląc się często, co pan Kazik kwitował karcącym „oj, Krysiu, ta twoja arytmetyka…”

Oboje państwo Kuszllowie przed wojną walnie przyczynili się do budowy szkoły w Przytocznie. Do tej szkoły Antek i ja byliśmy zapisani, bo Niemcy wymagali od Polaków kształcenia na poziomie podstawowym. Uczyliśmy się wprawdzie w domu pod kierunkiem pani Heleny Małkowej i Tadeusza Nieśpiałowskiego, ale do szkoły biegaliśmy w te pędy, gdy tylko ze wsi przychodziła wiadomość, że będzie niemiecka wizytacja. Starsza młodzież uczyła się pod kierunkiem mego ojca (historia, łacina, francuski, niemiecki) i pani Konicowej (angielski), a kształcona tajnym sposobem młodzież z okolicy, kończąc kolejne klasy, przed nimi zdawała egzaminy.  Urządzała je na poczcie w Łysobykach pani dr. Rojszykowa, dentystka.

Ale najszczęśliwszym z moich przytockich dni był 15 maja 1942 roku. Wiedzieliśmy już, że starania mamy skutkowały i ojciec ma być zwolniony. Ale czy na pewno? Wielu wątpiło, bo nie słyszało się o zwolnieniach z Oświęcimia. Jednakże tego dnia już z samego rana nadeszła wiadomość z poczty w Łysobykach: ”Janina Serejska z mężem zawiadamiają, że wyjechali dzisiaj (piątek) autobusem z Dęblina do Przytoczna.”

Po południu we dworze było pełno gości – imieniny pani Zofii, (siostry  pani Marii),
pianistki, która podczas powstania warszawskiego, straciła nogę. Sprzątaliśmy z Leszkiem nasz pokój na przyjęcie rodziców, gdy niespodziewanie mama weszła mówiąc: „Może byście przyszli przywitać się z ojcem?”. Pognaliśmy w te pędy do jadalni, gdzie zobaczyłam ojca stojącego na środku stołu, a wszyscy goście i domownicy bili mu brawo. Patrzyłam na niego widząc, że uśmiecha się z zażenowaniem i rozgląda jakby za nami. Wtedy ktoś zapytał; „Krysiu poznajesz tatusia?” „Tak – odpowiedziałam – po spodniach”. Były to sportowe pumpy, zapinane na klamerki pod kolanem. Dziewiętnaście miesięcy wcześniej widziałam go w tych spodniach przed sklepem Lemieszków na krzyżówce w momencie, gdy gestapowiec, któremu ojciec próbował tłumaczyć, że aresztowani są niewinni, wymownym gestem zaprosił jego i księdza Kazimierczaka do ciężarówki pełnej wcześniej aresztowanych mieszkańców Przytoczna. O ile dobrze pamiętam młodych aresztowanych wywieźli na roboty do Niemiec, ale mego ojca i ks. Kazimierczaka do Lublina, a stamtąd do Oświęcimia.

Zobacz również

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *