Kolejne wspomnienie o Przytocznie…
Kolejna część wspomnień Pani Krystyny.
Na początek wspomnienia małej Krysi, potem dorosłej Pani Krystyny.
Nie wiem jakie będą Wasze wrażenia po przeczytaniu tego tekstu ale dla mnie, po tych wspomnieniach, Przytoczno, to miejsce znaczy więcej…
Zapraszam do przeczytania, a po przeczytaniu mam dla Was KONKURS. Zachęcam do wzięcia udziału.
Urodziłam się w Warszawie, ale lata wojny, lata mego świadomego dzieciństwa między piątym a dziesiątym rokiem życia, spędziłam w Przytocznie. Była jesień 1939 roku, pierwsze miesiące okupacji niemieckiej. Pośród wczesnych niemieckich represji jedną z pierwszych była likwidacja polskich szkół średnich i wyższych. Fakt ten miał ścisły związek z wojennymi losami mojej rodziny. Przed samą wojną przeprowadziliśmy się do pięknej willi na warszawskiej Sadybie, gdzie od września miały z nami zamieszkać dwie siostry Kuszell – Wisia (Jadwiga) i Janka. Miały rozpocząć naukę w szkole średniej. Najstarszy – Andrzej, już od roku mieszkał z nami, powierzony opiece moich rodziców. Cieszyłam się na przyjazd dwu „dużych dziewczynek”. Znałam je ze spędzanych w Przytocznie przedwojennych wakacji. Nowa sytuacja w okupowanej Warszawie unicestwiła te plany. Szkoły przestały istnieć, w tym gimnazjum i liceum im. Mikołaja Reja, gdzie chodził Leszek, mój starszy brat i Andrzej Kuszell. Ojciec, historyk i docent Uniwersytetu Warszawskiego stracił pracę. Jeszcze, póki Niemcy się nie zorientowali, niszczył tajne dokumenty w Wojskowym Biurze Historycznym, gdy nadszedł list od pana Kazimierza Kuszlla z zaproszeniem: „Przyjeżdżajcie do nas.”
Na zdjęciu: Dwór w Przytocznie.
W rezultacie jeszcze przed Bożym Narodzeniem 1939 roku, znaleźliśmy się w przytockim dworze. Państwo Kuszllowie – Kazimierz i Maria i moi rodzice przyjaźnili się od czasów studenckich. Dwór był stary, zagrzybiony i już wtedy pękał w szwach, ledwo mieszcząc gospodarzy z gromadką siedmiorga dzieci i licznych domowników, których z biegiem czasu ciągle przybywało. Plany nowego domu, przygotowane przez zaprzyjaźnionego architekta, od lat leżały w biurku pana Kuszlla, daremnie czekając na realizację, bo majątek i wieś stale wymagały innych inwestycji. We dworze zakwaterowano nas w tak zwanym „pokoju szkolnym”, gdzie przed wojną uczyli się młodzi Kuszllowie. Znajdował się w samym końcu długiego korytarza, był duży, narożny, z widokiem na ogród. Skonfundowana, ale ciekawa, przyglądałam się wszystkiemu ze zdziwieniem i urządzałam swój kącik między oknem a toaletka z miską do mycia i dzbankiem zimnej wody, bo we dworze nie było elektryczności, a bieżąca woda, którą pompował zaprzężony do kieratu koń, docierała tylko do kuchni i łazienki. W rogu naszego pokoju stał biały kaflowy piec, a obok skrzynka z torfem, który kopano na pobliskich mokradłach. Na zewnątrz, tuż przy drzwiach były schody prowadzące na strych i do jednego dodatkowego pokoju. To w nim, pod kierunkiem mego taty, rozpoczęło się wkrótce tajne nauczanie dzieci i młodzieży. Analogiczne schody i pokój znajdowały się we frontowej, reprezentacyjnej części domu, nad gabinetem i pokojem pana Kuszlla. Prowadziły do niej frontowe drzwi, przed które brama od drogi zajeżdżały bryczki z domownikami, interesantami czy gośćmi. Centralną część domu stanowił długi pokój jadalny z oknami na zajazd i pobliskie zabudowania gospodarcze oraz salon zwrócony w stronę ogrodu. Część mieszkalną i gospodarczą dzielił długi korytarz. Po lewej stronie, za jadalnią, była łazienka, kredens, spiżarnia i kuchnia, a po prawej, za salonem, pokoje mieszkalne pani Marii, dziewczynek i ze trzy inne; na końcu ten nasz. Z salonu wychodziło się na ganek. Rozpościerał się przed nim duży trawnik z królującym nad nim ogromnym jesionem, otoczonym zapraszającą do spoczynku ławką. Na jednej z zachowanych fotografii siedzi na niej Leszek ze mną na kolanach, na innej (poniżej) stoją moje zabawki, a ja z Antkiem (najmłodszym Kuszllem), Januszkiem Kościukiem (synem rządcy) oraz psem Smykiem siedzimy pod jesionem.
W Przytocznie byłam prawie najmłodsza – tylko Antek urodził się kilka miesięcy po mnie, był za to dużo większy, więc często kłóciliśmy się, co ważniejsze „starszeństwo” czy „większeństwo”. Pamiętam, że od trawnika szło się ścieżką w dół do stawu, natomiast za trawnikiem był maliniak i ogródek warzywny, gdzie w sezonie biegaliśmy patrzeć, jak z minuty na minutę ze stożków czarnej gleby wyrastały białe szparagi. Dalej był sad; pyszne jabłka z tego sadu dzieci dostawały – po jednym dziennie – aż do Wielkanocy. Jeszcze dalej ciągnęła się leszczynowa alejka, która była świadkiem moich z tatą spacerów i planów robionych na powojenne czasy. Ale zanim te czasy nadeszły, wiele musiało się wydarzyć.
Najpierw 15 października 1940 roku ojciec został aresztowany i wysłany do Oświęcimia, skąd cudem wrócił po 19 miesiącach. Sprawę tę opisałam dokładniej w wydanej w roku 2007 przez Państwowe Muzeum Auschwitz-Berkenau książeczce pt. „Jestem zdrów i czuję się dobrze. Oświęcimskie listy Mariana Henryka Serejskiego”. Był to ciężki czas dla naszej rodziny, a ja choć nie w pełni rozumiałam grozę sytuacji – tęskniłam za ojcem i bałam się słysząc pełne niepokoju szepty na temat jego losu. Mama z pełną determinacją podjęła walkę o zwolnienie go z Oświęcimia i nigdy nie pozwoliła mi wątpić, że”tatuś wróci”. W tym czasie często była nieobecna w Przytocznie, bo musiała wyjeżdżać do Lublina albo Warszawy z podaniami do gestapo o zwolnienie ojca z obozu, czego konieczność uzasadniała tym, że jest niezbędny w majątku, który produkuje żywność dla niemieckiej armii”. To dzięki jej staraniom ojciec wrócił, ale pod jego nieobecność i później w Przytocznie wydarzyły się rzeczy, które głęboko zapadły w moją pamięć i napełniły lękiem – trwałym śladem wojny.
Najpierw umarła babcia, potem Helusia – najstarsza z Kuszllówien – miała tragiczny wypadek na przybudowie któregoś z folwarcznych zabudowań (przygotowywała się do architektonicznych studiów) i utraciła na zawsze władzę w nogach. Do dziś na inwalidzkim wózku maluje i rzeźbi, a w mojej sypialni wisi zrobiona przez nią malutka i bardzo bolesna główka Chrystusa. Najstraszniejsza była dramatyczna śmierć pana Kazimierza, postrzelonego w brzuch 18 grudnia 1942 roku podczas nocnego napadu bandytów, kiedy stanął w obronie jednej z córek. Bandyci uciekli, a on męczył się w strasznych bólach przez wiele godzin napełniając dom rozdzierającym krzykiem, który dotąd mam w uszach. Kolejną tragedią rodziny Kuszllów była śmierć najstarszego syna. Andrzej poległ w jednej z ostatnich partyzanckich walk z Niemcami na Lubelszczyźnie 24 lipca 1944 roku. Pamiętam zalaną łzami twarz Antka, najmłodszego z Kuszllów, i kamienny spokój pani Marii, gdy prosto z warszawskiego szpitala, gdzie zostawiła świeżo operowaną Helusie, przyjechała na pogrzeb męża do Przytoczna. W 1944 roku wokół Przytoczna toczyły się już walki, nadciągała Armia Czerwona, a z nią przemiany, które nie wróżyły nic dobrego przytockiemu dworowi i nie były końcem tragedii. Moi rodzice ze mną przenieśli się wtedy na pobliski folwark, a Leszek przyłączył się do partyzanckiego oddziału i brał udział w kilku ostatnich bitwach. Spełniły się jego marzenia walki Niemcami, ale nowa władza natychmiast aresztowała go pod zarzutem strzelania do żołnierzy radzieckich. Podobny los spotkał wielu młodych chłopców z Przytoczna. O ile wiem, zostali wywiezieni na długie lata na Syberię. Leszek uniknął tego losu dzięki ojcu, który najpierw całą noc czuwał przed chlewikiem w Łysobykach, gdzie Leszka zamknięto, a potem jechał wszędzie tam, gdzie go wieźli, aż do Lublina. W Lublinie powstawał już wtedy PKWN. Ojciec miał w nim przyjaciół, przedwojennych socjalistów, którzy dotarli do samego Bieruta i na jego interwencje, Leszek został zwolniony. Na Lubelszczyźnie przeprowadzano już reformę rolna. Przytoczno zostało rozparcelowane. Nie widziałam wyjazdu Kuszllów z całym dobytkiem na jednym wozie. Podobno ludzie na wsi płakali nad losem dawnych „wyzyskiwaczy”, którym chyba jednak wiele zawdzięczali.
My mieszkaliśmy już wtedy na Brzozowej, gdzie Leszek zdawał maturę, ja miałam nowe koleżanki (ich wpisy mam dotąd w swoim starym pamiętniku), a rodzice odszukiwali dawne kontakty,by zdecydować, co dalej. Dowiedzieli się, że do Warszawy nie ma co wracać – ruiny i zgliszcza. Nawet nie było jeszcze decyzji, że będzie odbudowywana. Nadeszło zaproszenie z Łodzi, w którym powstawał nowy uniwersytet. Pojechaliśmy tam i zamieszkaliśmy najpierw u kuzyna lekarza, a potem dostaliśmy mieszkanie blisko uniwersytetu. Ja zaczęłam chodzić do szkoły, tata na uniwersytet, gdzie był profesorem i kierownikiem katedry historii powszechnej, Leszek przygotowywał się do studiów medycznych, a mama organizowała nasze życie od zera. Nie mieliśmy wtedy nic, przysłowiową jedną koszulę na grzbiecie i dużo dobrych chęci. Pamiętam pierwsze amerykańskie paczki UNRRA, które wyposażyły nasza kuchnie w garnki, a mnie w niebieską sukienkę. Ale to już nie przytockie wspomnienia.
Dalsze życie toczyło się normalnym torem. Rodzice pracowali, ja i brat uczyliśmy się, studiowali, zawarli w Łodzi związki małżeńskie, zanim w roku 1959 wszyscy wróciliśmy do Warszawy, do domku na Mokotowie, który wybudował ojciec. W Warszawie urodziła się Monika, nasza jedyna córka. Ryszard – mój mąż, zrobił doktorat z chemii fizycznej, a ja pracowałam jako polonistka w Liceum im. Jana Kochanowskiego.
W 1970 roku rozpoczęła się trwająca do dziś nasza amerykańska historia, która jeszcze bardziej oddaliła mnie od Przytoczna. Trwa już więcej niż połowę mego życia, a mimo to nie stałam się Amerykanką. Przez 30 lat wykładałam język i literaturę polską na amerykańskich uczelniach, pisałam o polszczyźnie w nowojorskim „Przeglądzie Polskim”, wygłaszałam odczyty na polskie tematy. Cały czas kultywuje dawne zwyczaje, styl życia, tradycje i język – w domu zawsze mówimy po polsku.
Intensywny tryb środka życia i Ameryki przygasił wspomnienia z przeszłości i Przytoczno nie często do mnie wracało w tym okresie. Trzeba się było porządnie postarzeć, żeby znów pojawiło się w myślach, wspomnieniach i nawet chęci powrotu. Już z Ameryki nawiązałam bardziej regularny kontakt z Kuszllównymi, ale tera żałuję, że stało się to dopiero po śmierci pani Marii (1986) i Antka. Na fotografiach z 2001 roku widzę, że po latach odwiedzałam Kasie i Helusie nawet z moimi wnuczkami –Mikołajkiem i Majusią, którym podobały się haftowane przez panią Marysię kolorowe wspomnienia z Przytoczna (na zdjęciu poniżej – dwór w Przytocznie).
Leszek bywał u Kuszllów wcześniej, ale te kontakty były mu z jakiegoś powodu przykre; nawzajem nie akceptowali swoich poglądów, kłócili się, a on nie chciał im wybaczyć usunięcia się na boczny tor życia w Polsce.
Jak już wspomniałam, w roku 1992 byłam przejazdem w Przytocznie, gdzie zupełnie przypadkiem spotkałam panią Felicję Olszak. Zobaczyła mnie wysiadająca z samochodu i wykrzyknęła: „Krysia Serejska?” Niespodzianka i wielka radość. To Fela! Odzyskałam część Przytoczna! Z jej pomocą próbowałam rozpoznać miejsca pamiętane z dzieciństwa. Mimo, że ich nie odnalazłam, zapewne pod wpływem tego spotkania, Przytoczno ożyło we mnie. Powracało odtąd w słodko-gorzkich wspomnieniach wojennego dzieciństwa, w których rzadkie chwile radości przeplatały się ze strachem i zagubieniem w przerastającym mnie świecie wojny, konspiracji i częstych tragedii.
Słów kilka ode mnie.
Nie sposób nie zauważyć, że to Przytoczno, ze wspomnień Pani Krystyny czy raczej młodej wówczas Krysi dawno już nie istnieje, że przeminęło, że nigdy nie wróci. Nie ma już nie tylko ówczesnych zabudowań, układu komunikacyjnego, dawnych pól a na nich upraw (zaskoczyły mnie szparagi uprawiane przy dworskich zabudowaniach), nie ma przede wszystkim ludzi, świadków tamtych chwil, dni i wydarzeń.
Tym cenniejsze jest dla mnie wspomnienie (czy raczej wszystkie wspomnienia) Pani Krystyny o moim Przytocznie. Zbierane, skrupulatnie składane fragmenty zdarzeń, pełne emocji i tęsknoty, często żalu i bólu. Czasu wojny nie umiem sobie wyobrazić, żaden epicki obraz czy hollywoodzki scenariusz, choćby najlepiej wyreżyserowany nie opowie tych strasznych czasów „gdzie ludzie ludziom ten los zgotowali”. Nie da się.
Nie umiem ocenić wagi żadnych wspomnień. Te minione i każde kolejne służą nam do budowania „naszej przytockiej tożsamości”. Są krótsze lub dłuższe, pełniejsze a często fragmentaryczne, opowiadają ważne a często błahe zdarzenia ale zawsze należą do kogoś. To ich wartość i siła. Wierzę też, że dzięki Nam zostają ocalone od zapomnienia…
KONKURS.
- Konkurs polega na przesłaniu do Nas zdjęcia (lub zdjęć) przedstawiającego Przytoczno (najlepiej jakiś fragment, konkretne zabudowania, jakaś scenka, może jakaś uroczystość). Zdjęcie koniecznie musi pochodzić z okresu: od początku fotografii do maksymalnie roku 1989.
- Zdjęcie najlepiej po prostu zrobić telefonem lub aparatem fotograficznym, najlepiej w największej rozdzielczości (czyli zrobić zdjęcie zdjęcia) i przesłać na nasz adres przytoczno@gmail.com
- Konkurs trwa do 25 marca 2017r.
- Wyniki konkursu ogłosimy 26 marca 2017r. Zwycięzca konkursu, jeśli zastrzeże swoje dane pozostanie anonimowy.
- Wszelkie koszty ewentualnej przesyłki pokrywa Organizator konkursu.
- Nagroda – książka autorki powyższych wspomnień Pani Krystyny „Jestem zdrów i czuję się dobrze. Oświęcimskie listy Mariana Henryka Serejskiego”.
- Osoby, które może nie mają żadnych fotografii ale mają wspomnienia o Przytocznie (czy to własne, czy zasłyszane od rodziców czy dziadków) mogą opisać je w komentarzach poniżej. Dla autorów najciekawszych również przygotowaliśmy nagrodę.
- O zwycięstwie w konkursie decyduje komisja złożona z autorów strony.
Na koniec:
Wiem, że sporo osób tylko czyta nasze teksty ale proszę również o zamieszczanie komentarzy, branie czynny udział w życiu strony, wtedy wiemy, że ta praca ma jakiś sens, że ten trud jest tego warty. Kiedyś, na samym początku, kiedy strona miała inną szatę graficzną jej siłą były komentarze (komentarze nie pojawiają się od razu, żeby uniknąć spamu, a dane o adresie mail również nie pojawiają się bez zgody autora komentarza).
Czy nadal tak będzie zależy od Was.
Mariusz.
Dziękuję.
Dla mnie jesteś takim przytockim Adamem Sikorskim z „Było nie minęło” , który ożywia to co już prawie umarło.
Dziękuję Ci za tą ciężką pracę i cierpliwość wiesz, że zawsze możesz liczyć na moją pomoc.
Pozdrawiam